RETROMANIAK #145: SoulCalibur – recenzja [DC]
Dreamcast może i nie miał zbyt długiego żywota ani tym bardziej ogromnej biblioteki gier, ale jedno miał na pewno – świetne bijatyki. A kto inny mógł być królem wśród nich, jeśli nie SoulCalibur?!
Za powstanie tytułu odpowiada firma Namco, znana graczom chociażby z jeszcze jednej serii bijatyk – mianowicie z kultowego Tekkena. Omawiany dzisiaj tytuł może nie jest tak samo popularny jak gry z uniwersum Turnieju Żelaznej Pięści, ale z pewnością ma oddaną rzeszę fanów – i to nie bez powodu!
SoulCalibur ujrzał światło dzienne w roku 1998. Gra oryginalnie trafiła na automaty arcade wyposażone w płytę [główną] Namco System 12, Dopiero rok później przygotowano port na Dreamcasta, o którym dzisiaj wam opowiem.
ŚWIAT
Akcja SoulCalibur rozgrywa się w XVI wieku, a jej główną osią są dwa potężne miecze: demoniczny i przesiąknięty złem Soul Edge oraz jego przeciwieństwo, czyli tytułowy Soul Calibur. Jak to zwykle w takich grach bywa, znajdą się śmiałkowie gotowi zawalczyć o oręż dający nadludzkie moce, jak również i tacy, którym przyświeca jego ewentualne zniszczenie.

Fabuła nie jest najmocniejszą stroną gry (bo i kto by się tego spodziewał po bijatyce?!), ale w przeciwieństwie do większości ówczesnych tytułów, nie poznajemy jej w typowy sposób – tj. przez wielokrotne przechodzenie Arcade bądź Story Mode. W SoulCalibur mamy tzw. Mission Battle! W trybie tym wykonujemy określone zadania, dzięki którym poznajemy kulisy historii oraz zdobywamy punkty, które następnie możemy wymienić na różne nagrody: stroje, grafiki, alternatywny oręż czy przerywniki filmowe, rzucające nieco światła na motywy poszczególnych postaci. Misje bynajmniej nie sprowadzają się wyłącznie do „obij komuś mordę, aby przejść dalej” – pojawiają się różne modyfikatory rozgrywki i określone założenia, które musimy zrealizować, aby pomyślnie ukończyć zadanie. Nie są również sztywno przypisane do konkretnych postaci, więc możemy swobodnie wybierać, kim chcemy walczyć.
Powszechnie wiadomo, iż SoulCalibur otworzył dosyć popularną serię bijatyk; ale nie każdy już wie, że nie jest ona tak naprawdę pierwszą odsłoną cyklu – tą jest natomiast wydany jeszcze w 1995 roku Soul Edge (znany poza Japonią jako Soul Blade). Był to jednak tytuł zupełnie inny od omawianej dzisiaj produkcji: w SoulCaliburze całkowicie przemodelowano system walki i wprowadzono bardzo dużo zmian względem pierwowzoru – jak widać, było warto!
ROZGRYWKA
Pierwszy SoulCalibur pod kilkoma względami wyróżnia się na tle innych bijatyk. Przede wszystkim tutaj swoje racje argumentujemy przy użyciu broni białej – w ruch idą więc m.in. miecze, topory, kije bambusowe, halabardy. Każda z dziewiętnastu dostępnych postaci ma swój ulubiony oręż, a poszczególne style walki różnią się od siebie dynamiką oraz zasięgiem ataków. Nie znaczy to jednak, że gra pozbawiona jest balansu – wojownicy wyposażeni w ciężką broń potrafią np. odpowiedzieć błyskawiczną kontrą.

Postacie mogą swobodnie poruszać się we wszystkich ośmiu kierunkach, co było dosyć nietypowe jak na tamte czasy. System combosów jest również interesującym wytworem Namco: cechuje się dosyć dużą swobodą w czasie wyprowadzania kombinacji. Z reguły w takich grach mamy tylko wąskie okienko czasowe na wciśnięcie danego przycisku (lub ewentualnie odczekanie pauzy). Z tego względu osoby przyzwyczajone do bijatyk podobnych do Street Fightera, Mortal Kombat czy Tekkena, mogą czuć się lekko zagubione – w tej grze nie wystarczy bowiem nerwowo klepać kombinacje przycisków, żeby aktywować jakieś combo. Tak czy inaczej próg wejścia oceniłbym jako dosyć niski i większość graczy powinna bez większych problemów odnaleźć się w mechanikach SoulCalibur.
Walki odbywają się na arenach o płaskiej powierzchni, otoczonej z każdej strony przepaścią. Wypchnięcie przeciwnika równoznaczne jest z wygraną danej rundy, ale trzeba przy tym uważać – podczas napierania na rywala możemy szybko stracić panowanie nad sytuacją, a w następstwie sami skończymy poza ringiem! Areny nie należą do ciasnych, ale kilka dobrze wyprowadzonych ciosów może błyskawicznie skrócić dystans do jej krańca.
GRAFIKA I DŹWIĘK
SoulCalibur na Dreamcasta wygląda doprawdy zacnie. Jest to jedna z ładniejszych gier na tę konsolę, przy czym warto zauważyć, że jest też jedną z najstarszych: w Europie gra ukazała się dosłownie jako tytuł startowy! Wydanie na „makaronowy sprzęt” zostało porządnie podrasowane względem wersji automatowej i dumnie zasługuje na miano gry z szóstej generacji – niejedna bijatyka na PlayStation 2 nie wygląda tak dobrze jak recenzowany dziś tytuł! SoulCalibur działa w 60 klatkach na sekundę i to przy rozdzielczości 640 × 480 pikseli, co na konsoli z końca tysiąclecia było czymś godnym podziwu. Postacie poruszają się płynnie i z gracją, tekstury są gładkie, kolory żywe, a areny – szczegółowe i pełne detali. Do tego Intro na Dreamcaście jest genialne!

Co do ścieżki dźwiękowej, ta jest solidna, ale osobiście muszę przyznać, że odczuwam pewien rodzaj niedosytu. To sprawa indywidualna i pewnie wiele osób nie zgodzi się ze mną, ale tytuł ukazał się w okresie gdzieś pomiędzy Tekken 3 oraz Tekken Tag Tournament, a jednak delikatnie odstaje od nich, jeśli chodzi o soundtrack. Oczywistym jest, że mamy tutaj zupełnie inny klimat – a więc tym samym i oprawę muzyczną – ale nie wszystkie utwory reprezentują jednakowy poziom. Odgłosy walki są bardzo dobre, chociaż czasami powtarzalne.
JAKOŚĆ
Chyba jedynym zastrzeżeniem, jakie mam, jest to, że gdy odblokujemy postać Inferno, to wygląda ona zupełnie inaczej niż jako finałowy boss – prawdopodobnie to kwestia ograniczeń sprzętowych Dreamcasta. Niby nie ma w tym nic złego, ale wiecie, jak jest: po stronie zła postacie zawsze są bardziej dopakowane i wyglądają na większych kozaków, za to po naszej stają się już tylko zwykłymi NPC-ami! Wygląd Inferno jest po prostu rozczarowujący i można było już go sobie odpuścić jako grywalną postać…
OCENA
Interesującym faktem jest to, że Namco potrafiło stworzyć dwie biegunowo odległe w założeniach serie: SoulCalibur oraz Tekken, a przy tym sprawić, by obie odniosły niemały sukces i znalazły swoje grono odbiorców – trzeba mieć naprawdę dobrą rękę do tworzenia tego typu gier. Co ciekawe, w obydwu seriach na stałe pojawia się postać Yoshimitsu, a to nie lada wyzwanie stworzyć listę ciosów i zaprogramować sterowanie tak, aby sprawdziło się w różnych dynamikach tych tytułów. To pokazuje prawdziwy kunszt twórców z Namco.

Dreamcast to kawał niezłej maszynki do grania, a SoulCalibur to bodaj najlepsza bijatyka na tamtej konsoli – każdy fan „makarona” po prostu musi znać ten tytuł i zagrać w niego choć raz… Ale ostrzegam, na jednym razie to się na pewno nie skończy!
- Świat: 9/10
- Rozgrywka: 10/10
- Grafika: 10/10
- Dźwięk: 7/10
- Jakość: 9/10
Platforma testowa DC
- +Innowacyjny [wówczas] system walki
- +Tryb Mission Battle
- +Ciekawe sekrety
- +Przyzwoity wybór postaci
- –Muzyka mogłaby być lepsza
- –Brak opcji customizacji
- .
- .
- .
- .
Strona główna › Fora › RETROMANIAK #145: SoulCalibur – recenzja [DC]