Szczęśliwy jest kraj bez przeszłości. We Happy Few – recenzja [PC]
Czy kiedykolwiek mieliście ochotę rzucić wszystko w… daleko i wyjechać w Bieszczady? Chyba każdy z nas miał taki moment. Gorzej, gdy wyjechać nie można, bo na przykład pilnuje nas Wujek Jack i cały aparat terroru. Zresztą, po co wyjeżdżać, jeśli można wziąć pigułkę i zapomnieć o wszystkim?
Oto recenzja We Happy Few – jednej z najbardziej nietuzinkowych gier, w jakie miałam okazję zagrać w ostatnim czasie.
Dziękujemy platformie GOG.com za udostępnienie gry do recenzji!
ŚwiatFabuła produkcji przenosi nas do prowincjonalnego, bardzo niepozornego angielskiego miasteczka o wdzięcznej nazwie Wellington Wells. Są lata 60. XX wieku, czyli od okrucieństw II wojny światowej minęło półtorej dekady. Na samym początku warto zauważyć, że We Happy Few prezentuje historię alternatywną – tu losy wojny potoczyły się zupełnie inaczej niż w rzeczywistości i ze światem stało się coś bardzo, ale to bardzo niedobrego. Co dokładnie? Tego próbujemy się dowiedzieć podczas rozgrywki.
Rzeczywistość w We Happy Few jest – by ująć to delikatnie, nie używając dosadniejszych słów, które niemniej pasowałyby tu bardziej – „nieco odbiegająca od normalności”. Życie w Wellington Wells jest tak smutne i trudne do zniesienia, że mieszkańcy miasta muszą faszerować się narkotykami, żeby wymazać z pamięci to, co przeżyli, i nie zadawać niewygodnych pytań. „Szczęśliwy jest kraj bez przeszłości”, mówi jeden ze sloganów w Wellington Wells. Wygląda na to, że także i przyszłość w tym świecie nie rysuje się różowo. Dlatego trzeba brać narkotyk. Są jednak buntownicy, którzy nie chcą tego robić – i w trzech z nich mamy okazję wcielić się podczas gry. Każdy z nich ma jakąś własną, interesującą historię do opowiedzenia. Ci bohaterowie różnią się od siebie – i każdy z nich jest na tyle dobrze przemyślany, że bardzo łatwo się z nim utożsamić. Dzięki temu przeżywamy opowieść razem z bohaterem, współczujemy mu i chcemy za wszelką cenę pomóc w przetrwaniu w trudnych realiach.
W tym momencie wyłania się już pierwsza zaleta tytułu od Compulsion Games: niepowtarzalny klimat tego depresyjnego, brzydkiego, nowego świata i ciekawa historia kryjąca się za każdym z trzech grywalnych charakterów. We Happy Few czerpie garściami z dystopijnych dzieł literackich, takich jak Rok 1984 George’a Orwella czy Nowy Wspaniały Świat Aldousa Huxleya. Mamy Wielkiego Wujka Jacka i straszaków w postaci policji (bardzo zresztą przypominającej brytyjskich oficerów) – oraz mamy propagandę, sączącą się z plakatów, radia, telewizji, a nawet telefonu. Mózgi obywateli Wellington Wells są nieustannie prane; tak, że jedynym wyjściem z sytuacji i sensem ich życia staje się odurzenie narkotykowe.
Dwie wspomniane powieści nie są jedynymi, do których nawiązuje We Happy Few – faktem jest, że tu właściwie roi się od nawiązań do kanonu literatury i kultury: czasem bohater coś powie, czasem przeczytamy coś na ścianie, innym razem mamy NPC-a, który jest nazwany na cześć danego autora. Nie mówiąc już o niektórych zadaniach pobocznych, które czasem stanowią jedno wielkie nawiązanie do jakiegoś elementu naszej kultury. I przyznam, że to wszystko jest bardzo, ale to bardzo smaczne.
Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie w tym świecie urzekła. Gra wcale nie jest zabawna – sama jej tematyka jest przecież bardzo poważna, a jeszcze bardziej poważną czyni ją fakt, że realia We Happy Few nie odbiegają wcale tak bardzo od współczesnej nam rzeczywistości. Właściwie, jak powiedziałby klasyk, tu nie ma się co śmiać – tu trzeba płakać. A i owszem. Ale twórcy mimo to przemycili do rozgrywki sporą dawkę czarnego humoru – czy to w dialogach, czy w na poziomie elementów świata gry. Nawet oprawa wizualna w We Happy Few mówi coś o tym: ta rzeczywistość jest niezdrowa, zniekształcona, wykrzywiona do granic możliwości. Postaci są groteskowe, a przestrzeń, w jakiej przychodzi nam egzystować, przytłacza i zadziwia jakimś dziwnym surrealizmem. Z jednej strony ma się ochotę stamtąd uciec i już więcej nie odpalać tej gry ponownie, a z drugiej, wraz z każdą kolejną minutą spędzoną w Wellington Wells, trudno oprzeć się wrażeniu, że ta rzeczywistość diabelnie wciąga i bardzo trudno się od niej oderwać. Ba, mam wrażenie, że niektóre obrazki z gry pozostaną ze mną na długo.
ROZGRYWKACo właściwie możemy tu robić? Naszym zadaniem jest głównie przetrwanie i wydostanie się z wyspy. Rozwiązujemy więc liczne zadania główne i poboczne, które mają na celu głównie sprawienie, by nikt nie poznał, że nie ulegamy manipulacji i chcemy dać nogę z tego paskudnego świata. Chodzi głównie o to, by w danym rejonie Wellington Wells wpasować się do zwyczajów danej społeczności – na przykład, na początku znajdujemy się w Garden District, gdzie żyją ludzie, których życie jest koszmarem. Nie mają co jeść, nie mają nic – nie biorą również narkotyku, więc pamiętają o okropieństwach wojny. Tacy ludzie (Wastrels) jedzą byle co i ubierają się byle jak – dlatego nie możemy się pojawiać wśród nich w naszej schludnej marynarce i musimy ją zniszczyć, żeby społeczność mieszkająca w tym dystrykcie nie zaczęła podejrzewać, że coś knujemy. Inaczej rozpęta się prawdziwe piekło i nie obędzie się bez ofiar, jeśli w porę nie damy drapaka (lub na przykład nie pomożemy sobie gałęzią lub łopatą – gra stawia raczej na dość prymitywną walkę, co nie zmienia faktu, że okładanie kogoś szpadlem jest zajęciem przeuroczym i nad wyraz satysfakcjonującym).
We Happy Few jest mieszanką survivalu, akcji, skradanki i nie wiadomo czego jeszcze. Można by narzekać, że jest tego wszystkiego trochę za dużo. Wiele osób stawia grze zarzut, że twórcy za bardzo skupili się na craftingu (sytemie łączenia/modernizowania przedmiotów), zaniedbując system walki. Istotnie, system walki wygląda tu mniej więcej tak, że bierze się coś do ręki i wali się kogoś tym czymś po głowie (tak jak w epoce kamienia łupanego). Ja jednak narzekać na to nie będę: bo po co mi jakiś wyszukany mechanizm walki z combosami w grze de facto przygodowej/skradankowej? Tu chodzi o piękno – czy raczej brzydotę – fikcyjnego świata, który jednak nie jest aż tak fikcyjny, jak mogłoby się nam wydawać, o historię i ogólną przyjemność płynącą z rozgrywki (ach, te łopaty). A to wszystko w We Happy Few znajdziemy.
Gra trochę przypomina Bioshocka. Większość osób, która miała do czynienia z obydwoma tytułami, wychwala w niebiosa Bioshocka, twierdząc, że We Happy Few to taki mniej dopracowany klon pierwszego. A ja się ponownie wyłamię od tej reguły. Nie jestem fanką Bioshocka (prawdę mówiąc, nigdy nie mogłam się przekonać do tej gry i jeśli mam być szczera, nie rozumiem zachwytów nad nią) – i śmiem twierdzić, że pomimo technicznego niedopracowania We Happy Few jest tytułem bardziej interesującym niż Bioshock. Tak – chyba należę do tych Nielicznych Szczęśliwców, dla których bardziej liczy się treść niż forma. I którzy ze względu na sam genialny pomysł na grę są w stanie ocenić ją wysoko, przymykając oko na techniczne niedociągnięcia.
Grafika & dźwięk
Skoro już jesteśmy w temacie technicznych niedociągnięć, to chodzi przede wszystkim o oprawę graficzną, która pomimo groteskowości zdaje się być odrobinę niedopracowana – i o koszmarną wręcz optymalizację. Nie wiedzieć czemu, gra miejscami działa bardzo powoli, choć świat jest raczej statyczny i nie ma tu zbyt wielu fajerwerków, które mogłyby spowalniać wyświetlanie obrazu. Natomiast w warstwie dźwiękowej wszystko gra – muzyka i reszta oprawy audio świetnie oddają klimat tego, co dzieje się na ekranie, i dopełniają całości.
Jakość
We Happy Few zachwyca światem i historią w nim opowiedzianą, ale czasem niestety doświadczamy dość poważnych usterek technicznych. Jedną z takowych są – na szczęście nieczęste – problemy z wyświetlaniem obiektów. Dużo bardziej irytujące było jednak coś innego: czasem, gdy wchodziłam do mniejszego pomieszczenia, zdarzało mi się utknąć gdzieś na schodach czy desce, która służyła za schody; po prostu nie dane mi było dostać się tam, gdzie chciałam, pomimo że w zamyśle twórców było, by gracz tam wszedł (bo np. na strychu przyszykowali piękny widoczek, czyli parkę zakochanych, którzy się powiesili). Jeśli więc chodzi o jakość, gra może rozczarowywać.
Do jakości We Happy Few zaliczam również długość rozgrywki. Aby zgłębić wszystkie tajniki Wellington Wells, przechodząc zarówno zadania główne, jak i poboczne, trzeba spędzić w tym szalonym mieście około 40 godzin. To takie dwa pełne dni wyjęte z życiorysu. Dwa piękne dni, przepełnione beznadziejnością groteskowego świata i przejmującą samotnością bohatera. Całkiem niezły wynik, jeśli chodzi o długość. I ważne, że czasu spędzonego z tą grą ani trochę nie uważam za zmarnowany.
OCENAW ten tytuł naprawdę da się grać, i to godzinami – i można się przy nim przez cały czas bawić przednio. Wspaniały jest jego klimat oraz mnogość intertekstualnych odwołań, wplecionych zręcznie w rozgrywkę. Jeśli do tego dostanę jeszcze do ręki jakąś gałąź lub łopatę i mogę do czasu utłuc po garbie któregoś z mieszkańców miasta, przegryzając swój sukces zgniłą marchewką – to wtedy nie jest już dla mnie dystopia, tylko wirtualny raj.
Gra jest obecnie w wyprzedaży na GOG.com i kosztuje nieco ponad 70zł. Wcześniej, od momentu premiery, przez długi czas kosztowała 179 zł (trochę za dużo) – dlatego można rzec, że 70 zł to całkiem dobra okazja. Ogólnie polecam wizytę w Wellington Wells każdemu, kto myśli podobnie do mnie i jest w stanie przebaczyć twórcom techniczne niedoróbki: na pewno dogadacie się z tą grą.
- Świat: 10/10
- Rozgrywka: 10/10
- Grafika: 7/10
- Dźwięk: 9/10
- Jakość: 6/10
Platforma testowa PC
- Procesor: Intel Core i5-4460 3.20 GHz
- Grafika: NVIDIA GeForce GTX 660
- Pamięć: 8 GB RAM
- System: Windows 8.1
- Myszka: szara
- +Świat!
- +Klimat!
- +Humor!
- +Długość gry
- –Optymalizacja
- –Usterki w oprawie wizualnej
Absolwentka i pasjonatka dziennikarstwa i filologii angielskiej. Fanka strategii i pomysłowych indyków – czyli tytułów, w których bardziej niż refleks liczy się logiczne myślenie. Oprócz grania, uwielbia czytać książki i słuchać muzyki rockowej i alternatywnej.
I jak zwykle brak polskiej wersji językowej…
Pingback: Jedzenie i jego związki z przestępczością w grach wideo