RETROMANIAK #146: Dlaczego Nintendo zbiera tak dużo hejtu?

Dzisiejszy Retromaniak będzie w pewnym sensie wyjątkowy – zwykle spotykam się tutaj z wami, aby powspominać stare, dobre czasy, opowiedzieć anegdotę związaną z grami komputerowymi, albo porozprawiać na temat wyjątkowo dobrej (albo i nie) produkcji sprzed lat. Tym razem przychodzę tutaj walczyć z dramą. Coś nowego, nieprawdaż?

Na początek chciałbym zaznaczyć, że nigdy nie byłem fanboyem Nintendo – w moim domu zawsze królowało PlayStation i po dziś dzień najwięcej konsol mam właśnie od SONY. Niemniej moja domowa kolekcja zawiera też kilka sprzętów Wielkiego N i co nieco znam ich najpopularniejsze franczyzy: w Super Mario Bros. łoiłem już trzydzieści lat temu, na Pegasusie starszego brata. Później miałem jeszcze Game Boya, a na nim Pokémony i Super Mario Land 2. Potem była długa przerwa, w czasie której byłem posiadaczem wielu różnych konsol, ale żadna z nich nie była ze znakiem Nintendo. Gdzieś tam jednak widziałem ich gry i po cichu żałowałem, że nie dane mi będzie w nie zagrać…

Super Mario, The Legend of Zelda, Pokémony, Donkey Kong, Smash Bros., Mario Kart, Metroid, Kirby – to franczyzy, które najpewniej zna każdy, kto posiada w domu (lub kieszeni) choć jeden sprzęt Nintendo. Przeważająca większość produkcji spod ich szyldu łączą dwie rzeczy: bardzo wysokie oceny w recenzjach oraz ogromna liczba osób, które zastanawiają się, czym ci wszyscy gracze się tak podniecają… Dzisiaj spróbujemy ustalić, o co w tym wszystkim chodzi.

Quantity vs Quality

Nintendo jest jednym z trzech głównych graczy na rynku konsol, obok Microsoftu i SONY. Jest tam najdłużej, gdyż już pod koniec lat siedemdziesiątych w Japonii zadebiutowali skromnym sprzętem w postaci Color TV-Game, a growym rynkiem rządzą de facto od połowy lat 80., kiedy wypuścili – także na Europę i Amerykę – swój kultowy NES, de facto wyciągając całą branżę z wielkiej zapaści, zapoczątkowanej w 1983 roku przez Atari. Nie będę dzisiaj wchodził w szczegóły, ale powiem w skrócie: brak jakiejkolwiek kontroli nad jakością gier sprawił, że rynek zalała prawdziwa powódź niegrywalnych śmieci, których wspólnym mianownikiem było zwykłe naciągactwo i zdzierstwo. Kres temu położyło Nintendo, które wypuściło swoją konsolę (Famicom/NES) i ściśle kontrolowało wydawanie gier na nią. Jednym z najważniejszych następstw owego kryzysu stało się wprowadzenie przez Japończyków znaku jakości, tzw. Seal of Quality, który gwarantował, że zakupiona gra spełnia określone normy narzucone przez Nintendo – innymi słowy, firma ręczyła swoim imieniem, że dany produkt nie jest kolejnym arcygniotem. To wydarzenie odcisnęło piętno nie tylko na całej branży, ale przede wszystkim na polityce tworzenia gier przez Japończyków. W końcu musieli dać dobry przykład.

nintendo hejt

W ostatnich dwudziestu latach Nintendo wypuściło na rynek około 25 gier, które na Metacriticu uzyskały oceny co najmniej 90 (na 100), w tym sześć tytułów ocenionych na 95 lub wyżej – nie ma na rynku drugiego wydawcy, który może pochwalić się takimi wynikami. Nie ma nawet takiego, który mógłby aspirować do rywalizowania z Japończykami! To nie jest dzieło przypadku, ani zmowa fanboyów – te gry są po prostu świetne. Ale dlaczego?

Za całym sukcesem stoi pewna koncepcja, realizowana od dekad (!), która jest łatwa do zrozumienia, ale trudna do jednoznacznego zdefiniowania: ich gry mają świetny gameplay, level design oraz zachęcają do eksploracji. Tak było już w czasach ery ośmiobitowego 2D i tak samo jest dzisiaj. Odpalając jakąś grę spod igły Nintendo możemy być niemal pewni, że będzie to naprawdę fajne doświadczenie.

Warto zauważyć, że poszczególne serie liczą po kilka, kilkanaście tytułów, z których większość nie jest ze sobą specjalnie powiązana: nie istnieje jeden, chronologiczny ciąg fabularny w Super Mario czy w The Legend of Zelda (akurat w tym drugim przypadku wyjątkiem jest Breath of the Wild i jej bezpośrednia kontynuacja, czyli Tears of the Kingdom). Wielkie N wychodzi z założenia, że co za dużo, to niezdrowo – częstym zabiegiem jest wprowadzanie nowych mechanik, które w następnych odsłonach już się nie pojawiają, mamy do czynienia ze zrywaniem z przeszłością oraz traktowanie wydarzeń tak, jakby miały miejsce po raz pierwszy. U Nintendo bardziej liczy się kreatywne wykorzystanie nowego pomysłu niż rozbudowywanie starych rozwiązań. W ten sposób poszczególne gry z reguły nie zostają przyćmione przez nowsze i lepsze sequele. Światy w ich grach są w gruncie rzeczy zamkniętymi ekosystemami, które nie pozostawiają gracza z poczuciem, że coś w nich jest wynikiem przypadku. W takim Tears of the Kingdom gracze mogą ukończyć poszczególne zagadki w świątyniach na dziesiątki różnych sposobów, ale nie jest to wynik jakiegoś błędu przy ich tworzeniu – to element zabawy z grą, gdzie wyjście poza typowy schemat myślenia też jest rozwiązaniem.

Tylko dlaczego z każdą kolejną premierą [gry Nintendo] w sieci wrze? Dlaczego ich najnowsza konsola jest tak mocno krytykowana? Co sprawia, że gracze tak bardzo dzielą się na zwolenników oraz przeciwników Big N? Na liście zarzutów niemal zawsze pojawia się to samo: niestabilny framerate, tylko trzydzieści klatek na sekundę, brak realistycznej grafiki, niska rozdzielczość, infantylność produkcji, brak różnic między generacjami, gry tylko dla dzieci, odcinanie kuponów – można by tak w nieskończoność wymieniać. Tylko… ile w tym prawdy, a ile wymysłów samych graczy? I z jakiego powodu tak naprawdę są oni rozgoryczeni?

nintendo hejt

Jazda z goombami

Spora część zarzutów to po prostu zwykły hejt, ubrany w pozorne argumenty. Nie bójmy się tego powiedzieć: wiele osób wręcz systemowo nie lubi Nintendo i będzie się czepiać czegokolwiek, udając, że to ma sens. Bo jak inaczej nazwać narzekanie, że Switch 2 nie jest w stanie konkurować osiągami z PS5? Zasadniczo porównujemy tablet (!) na baterii i w dodatku bez jakiegokolwiek sensownego chłodzenia do ponad 4-kilogramowego bydlaka, wypchanego pełnowymiarowymi komponentami, solidnym chłodzeniem i 350-watowym zasilaczem. No błagam – to nie ta kategoria wagowa! Czy tak trudno zrozumieć, że Switche to w gruncie rzeczy kieszonsolki z wyjściem na telewizor, a nie pełnowymiarowe konsole? Idźmy dalej…

Jeszcze więcej skowytu zdaje się wywoływać grafika – nie zliczę, ile razy słyszałem, że na tych konsolach Nintendo gry wyglądają jak z czasów PlayStation 2. Jeżeli ktoś nie widzi różnicy w oprawie wizualnej na przestrzeni dwóch dekad, to pewnie dlatego, że ogląda gameplaye w 360p, a prawdziwej konsoli raczej na oczy nigdy nie widział. Tylko trzydzieści klatek na sekundę? Jeszcze za czasów poprzedniej generacji to był złoty standard na stacjonarnych konsolach; do tego często niestabilny i wielokrotnie osiągany przy rozdzielczościach rzędu 900p, zamiast pełnego 1080p. Nagle ta sama jakość na handheldzie to coś nie do zaakceptowania? Zresztą od kiedy moc obliczeniowa ma jakiekolwiek znaczenie dla sukcesu konsoli? Wszyscy wiedzą, że generację wygrywa lepsza oferta tytułów (i potencjalnie usług), a nie mocniejszy sprzęt – to nie ja wymyśliłem te reguły.

Graczy wkurza fakt, że Nintendo nawet nie angażuje się zbytnio w walkę z konkurencją. Japończyków nie obchodzi, że ich konsola jest słabsza od stacjonarnej konkurencji czy nawet innych handheldów dostępnych na rynku. Kompletnie zwisa im fakt, że ich gry nie działają w 4K, 120 fps i nie są ultra fotorealistyczne. Mają gdzieś, że jakiś multiplatformowy bestseller omija ich system. W tej materii Nintendo przypomina trochę Apple, oferując graczom określone doświadczenie, trudne do podrobienia gdzie indziej. Każdy, kto korzystał z iPhone’a, wie, dlaczego tyle osób go wybiera; ale dla ludzi spoza grona nabywców fenomen ten bywa zupełnie niezrozumiały, nielogiczny, w skrajnych przypadkach uważany za pozbawiony sensu, wręcz przejaw bezpodstawnego uwielbienia. A wszyscy wiemy, jak gorące bywają dyskusje użytkowników Androida na temat iOS-a i odwrotnie… Wielkie N jest rynkowym dziwakiem, a społeczność graczy nie do końca lubi (bądź rozumie) ich udziwnienia.

Odejdźmy od sprzętu i jego możliwości, a przejdźmy do samych gier. Kolejnym zarzutem jest twierdzenie, że ich tytuły są wyłącznie dla dzieci… Nagle wszyscy zapomnieli, że od czterdziestu lat Nintendo produkuje gry family friendly?! Polityka wydawnicza Japończyków od lat słynie z ograniczania brutalności i przemocy do absolutnego minimum. To tak, jakbym się dziwił, że w najnowszym EA SPORTS FC dalej kopiemy piłkę, a przecież moglibyśmy tym razem klepać Fatale jak w Mortal Kombat! Ręce opadają…

nintendo hejt

Gry są infantylne. Czy naprawdę ktoś oczekuje, że kolorowa platformówka w zaczarowanej krainie grzybków, ze złym smokiem, wiecznie porywaną księżniczką oraz wąsatym rycerzem w ciuchach roboczych nagle zmieni się w poważną i poruszającą historię? Mario z wesołego hydraulika nagle stanie się drugim Arthurem Morganem? Albo, niczym Kratos, wybierze się do Bowsera, żeby zrobić mu ze skorupy jesień średniowiecza?! Już widzę, jak Samus zmienia się w żeńską wersję Doomguya, Link zostaje kolejnym Asasynem, a Donkey Kong przyłącza się do grupki super-pomazańców jako podróba Hulka, bo przecież gry przyjazne dla dzieci to „zło najgorsze”, ale dla nastolatków już są „w porządku”… Japończycy od zawsze tworzyli gry głównie z myślą o najmłodszych – jeżeli wiekowo nie jesteś ich odbiorcą, to masz dwa wyjścia: grać i się tym nie przejmować (jak większość z nas), albo nie grać w ogóle w obawie, że skurczy ci się męskość od patrzenia na te wszystkie „kolorki”… Nie oczekuj, że Nintendo zacznie robić gry z krwią i flakami, bo tylko takie uważasz za stosowne dla siebie. Oj, zapłoną stosy w całym kraju.

Japończycy lecą cały czas na nostalgii, dojąc nasze portfele ciągle na tym samym – kolejny wyssany z palca argument. Komuś coś się pomyliło, bo to na konsolach SONY i Microsoftu mamy zatrzęsienie remasterów, czyli produkcji żerujących na sentymencie do raz kupionej gry. Do tego prowadzą bezczelną politykę cenową, wymierzoną przeciwko nam! Takie na przykład The Last of Us z PS3 zremasterowano na kolejnej generacji (PS4 nie ma wstecznej kompatybilności, więc to nawet miało sens), potem jeszcze zrobiono remake tegoż remastera na PS5, bo to świetny powód, żeby znowu sprzedawać grę za 339 złotych w PS Store (wersja PS4 kosztuje obecnie 89 PLN). Drugą odsłonę cyklu odświeżono już po czterech latach (!) od premiery – kiedyś to byłby po prostu darmowy patch, dzisiaj 219 PLN (o pięć dyszek więcej od normalnego wydania). Rozumiem: sporo zmieniono, poprawiono, doszlifowano i tak dalej. Ale to dalej nic innego jak pasożytowanie na tym samym! Mało? Grand Theft Auto V niedługo będzie można ograć na piątej generacji Xboksów – chyba najwyższy czas zakończyć wsparcie dla coraz nowszych konsol i zmusić Rockstar do wydania prawdziwego next-gena. U Nintendo chyba jedyną tą samą grą dostępną na trzech generacjach (przy czym w zasadzie nigdy nie mówiono o jakimkolwiek zremasterowaniu) jest The Legend of Zelda: Breath of the Wild – tytuł ukazał się na Wii U (niemal pozbawionej wsparcia i najsłabiej sprzedającej się konsoli Japończyków) oraz pierwszym i drugim Switchu. Gdzieś tam w przeszłości pojawiały się remastery innych klasyków, ale zwykle mowa tu o grach sprzed kilku generacji.

Całe to narzekanie graczy przybiera formę manifestu, mającego na celu zmuszenie Nintendo do zmiany polityki i upodobnienie się do rynkowej konkurencji. Czy ludziom naprawdę przeszkadza, że Wielkie N nie jest takie jak SONY? Czy my naprawdę chcemy mieć kolejnego takiego bezdusznego producenta, jakim powoli staje się Microsoft? Nie wiem jak wam, ale mnie znudziły się fotorealistyczne otwarte światy, kilkadziesiąt godzin powtarzalnej rozgrywki, wszędzie wpychany moduł sieciowy i na każdym kroku wyciąganie łapy w kierunku mojego portfela. Nie pamiętam już kiedy ostatnio kupiłem grę, która nie była poszatkowana, spartolona w dniu premiery albo wypełniona generyczną i powtarzającą się zawartością. Na tym tle Nintendo wypada naprawdę spoko. Może dlatego, że „czerwoni Japończycy” zdają się myśleć, jak zrobić ciekawą grę, a nie co z niej wyciąć, żeby nadawało się potem do sprzedania jako osobne DLC…

nintendo hejt

Krytyka Nintendo

Dobra, powiedzieliśmy już sobie o mniej lub bardziej uzasadnionych bzdetach, za które Nintendo zbiera krytykę: teraz opowiedzmy sobie o tym, co naprawdę jest nie tak z Wielkim N – żeby nie było, że tylko ich bronię; bo jest kilka rzeczy, za które będą się smażyć w piekle.

Nintendo zdaje sobie sprawę ze swojego wyjątkowego położenia, które częstokroć wykorzystuje przeciwko nam, graczom. Zacznijmy od cen gier, które w ogóle nie idą w dół. Japończycy nigdy nie robią dużych promocji na swoje produkty, to zwykle -20%, -30%, a o stałych obniżkach cen to można co najwyżej tylko pomarzyć. Tym samym nie ma szansy, żeby wyrwać jakąś Zeldę czy Mariana za stówkę albo mniej. Konkurencja robi o wiele częstsze promocje, czasami sięgając nawet -80%, a wiele hitów po jakimś czasie można kupić w stałej cenie 89 PLN, niektóre z nich rozdawane są jeszcze w ramach abonamentu i tak dalej… Co w tym czasie robi Nintendo? Pije kawę i każe sobie słono bulić za swoje produkty. Rozumiem, że gra może być świetna, a jej wizja artystyczna ponadczasowa, ale na Boga, mogłaby w końcu kosztować mniej niż w dniu premiery!

Polityka wydawnicza i zamykanie się wyłącznie na swoją platformę również uważam jako coś, co należałoby zmienić. Nie mówię, że wszystkie ich produkcje mają natychmiast pojawić się na pecetach i konsolach konkurencji, bo to właśnie ta ekskluzywność w głównej mierze napędza im sprzedaż sprzętu. Ale czy to byłby taki problem wydać którąś ze starszych gier poza ekosystemem Nintendo? Jak gracze mają się przekonać do ich portfolio, skoro jedyną opcją zagrania w nie jest kupno drogiej konsoli i wyłożenie pełnej ceny za tytuł? Japończycy wydają krocie na walkę z wszelkimi inicjatywami choć trochę otwierającymi ich hermetyczne środowisko – trudno się im dziwić, bo mają do tego prawo. Nintendo zaciekle broni swoich franczyz i nie przebiera przy tym w środkach – co i rusz spuszcza psy, podpala pochodnie i rozdaje swoim chłopom widły. Ilość spraw sądowych, w których uczestniczyli (i nadal to robią!) Japończycy jest zatrważająca. Wystarczy, że jakieś studio spróbuje ubrać swojego bohatera w czerwononiebieskie wdzianko, a następnego dnia prawnik wręczy im pozew… Po ostatnim sporze sądowym z twórcami Palworld, Nintendo poszło o krok dalej i obecnie stara się opatentować przywoływanie pomocników w czasie walk! Co drugi jRPG w jakimś stopniu korzysta z tego rodzaju mechanik: Golden Sun, Jade Cocoon, Digimony, Persona, Final Fantasy, pierwsze Ni No Kuni, po części Yu-Gi-Oh! i inne karcianki… Co będzie dalej? Opatentują samo granie?! Nintendo czasami nie tyle walczy w obronie własnych interesów, co uniemożliwia innym robienie swoich, wymownie pokazując graczom środkowy palec. Szybko! Niech ktoś opatentuje power-upy!

Oczywiście nie mogło zabraknąć zadymy o kartridże…

Ostatnio bardzo głośno zrobiło się wokół nowych kartridży do drugiego Switcha, głównie za sprawą decyzji Nintendo o nieumieszczaniu na nich gier – nośniki w zamyśle miały zawierać wyłącznie klucz do gry, którą należałoby w całości pobrać z sieci.

Po pierwsze: to nie tak, że problem powstał wczoraj, bo wydawcy od lat urabiają nas pod politykę wymuszania dystrybucji cyfrowej (internetowej). Burza, która robi się teraz wokół Wielkiego N, powinna rozgrzmieć dobrą dekadę temu, na pozostałych platformach. Wszyscy naskoczyli na Nintendo, ale w rzeczywistości to nie oni rozpoczęli zmiany – oni są ostatnim bastionem, którego zmiany jeszcze nie dotknęły.

nintendo hejt

Moim zdaniem najwięcej hałasu narobili tutaj gracze, którzy sami nie korzystają na co dzień z fizycznych nośników: najwidoczniej zapomnieli oni, jak to jest kupić namacalne wydanie, a następnie pobrać niekończącą się listę łatek, żeby w ogóle dało się w to grać. Jak kupisz grę na płycie, to wystarczy włożyć ją do napędu, zwykli mawiać specjaliści, którzy chyba przeoczyli, że od groma gier bez day-one-patcha albo tygodni łatania jest po prostu niegrywalnym szmelcem. Tacy gracze już nie pamiętają o tym, że dekadę temu uraczono nas np. Assassin’s Creed Unity, gdzie pliki na płycie zajmowały jakieś 40 GB, ale do działania potrzebowała pobrać jeszcze kolejnych kilkanaście gigabajtów w aktualizacjach! Ba! Wersja na Xboksa musiała zostać ściągnięta w całości, bo nie dało się tego naprawić! Większość dzisiejszych elektronicznych tytułów jest łatanych dopiero po premierze – to już stało się powszechną praktyką. Gracze tego nie widzą, bo kupując cyfrowe wydanie, pobierają najnowszą wersję, a nie produkt z premiery. A czym różni się pusty kartridż z kluczem do gry od wybrakowanego produktu na płycie? I tak pograsz dopiero, jak pobierzesz działający produkt z serwerów… Dla mnie to ten sam problem, tylko inaczej ubrany (nazwany). Niby kartridż można komuś odsprzedać albo pożyczyć – dalej funkcjonuje jako produkt, który może być dostępny „z drugiej ręki”, ale to wciąż marne pocieszenie.

Dla upierających się, że przecież gra jest na płycie, mam kolejny przykład: niektóre kolekcje remasterów (np.: Spyro Reignited Trilogy) mają na nośniku tylko jedną grę, a pozostałe są już tylko do pobrania – gdzie byliście, jak trzeba było krytykować to rozwiązanie? A rynek gier PC? O tym, że od lat w pudełku nie ma w ogóle płyty, już nawet nie będę się rozpisywał… Ponad 83% sprzedanych gier na konsolach to wersje cyfrowe – większość z nas mimo wszystko kupuje gry w digitalu, bo tak jest wygodniej, szybciej, częstokroć taniej. Zamiast podnosić teraz alarm, trzeba było częściej kupować fizyczne wydania.

Żeby było jasne: nie bronię tutaj Nintendo. Wskazuję tylko, że trochę późno się obudziliśmy, jeśli chodzi o walkę o nasze prawa. Od lat patrzymy, jak Valve, Microsoft, SONY i wiele innych podmiotów stara się nam ograniczyć kupowanie gier z drugiej ręki czy pożyczanie ich. Ktoś jeszcze pamięta, że Xbox One początkowo miał mieć gry na płytach z jednorazowym (!) przypisaniem do konta, obowiązkowym połączeniem z Internetem oraz zawsze włączonym Kinectem? Na krótkiej smyczy chcieli nas trzymać, nie ma co…

Wolałbym, żeby Nintendo dawało nam cały produkt na kartridżu, a nie tylko klucz do pobrania. Też chciałbym włożyć nośnik i od razu móc grać w grę, nie martwiąc się, czy za dwadzieścia lat będę mógł znowu pobrać jakiś tytuł. Raz pobranej gry nigdy nie kasuję z konsoli, a w razie braku miejsca prędzej przeniosę ją na kartę microSD niż usunę… Ale zawsze istnieje ryzyko, że sprzęt odmówi posługi, a gra na zawsze przestanie być grywalna. Przebrzydłe Nintendo – czy nie mogli się oprzeć „postępowi”?!

RETROMANIAK #95: Super Mario Fail – Mario i wpadki Nintendo

Michał Jankowski

Kiedyś nałogowo grał w Tony Hawka, dziś miłośnik gier roleplay i rpg - grind to dla niego podstawa. Mimo słabości do ubiegłych generacji nie pogardzi czymś świeżym. Z wykształcenia andragog, prywatnie gracz z dwudziestoletnim stażem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *