RETROMANIAK #15 – STAR WARS: ROGUE SQUADRON

Dawno, dawno temu w Odległej Galaktyce… LucasArts robiło jedne z lepszych symulatorów lotów w historii. Pełne realizmu, odpowiednio trudne i wymagające od graczy dużej koncentracji i cierpliwości. A jak do tego dodamy fakt, że wszystko działo się w uwielbianym uniwersum Gwiezdnych Wojen, to mamy idealny materiał na hit, o którym będą mówić kolejne pokolenia graczy. Nie przedłużając, dzisiaj w naszej growej maszynie czasu wrócimy do roku 1998 i wsiądziemy do kokpitu X-Winga, żeby raz a dobrze pokonać imperialną flotę. Przed wami Star Wars: Rogue Squadron, zapraszam do lektury.

KOCHAM ZAPACH GALAKTYKI O PORANKU

LucasArts – firma, która swego czasu zapisywała złote zgłoski na wielkiej karcie growej historii. Wiele dobrych rzeczy widzieliśmy od tej firmy – rewelacyjne Grim Fandango, które dzisiaj jest przez wielu znawców uważane za jedną z lepszych przygodówek, czy chociażby świetne RPG w postaci Knights of the Old Republic, które rzuciło w ogóle inny cień na uniwersum stworzone przez George’a Lucasa. Obok tych perełek wyrastały inne, mniej przyziemne, nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu. W latach 90. wielką estymą i zainteresowaniem cieszyły się symulatory lotów osadzone w realiach bitewnych, takie jak chociażby Red Baron. Reżyser, widząc potencjał takich gier, zrozumiał, że może to przenieść zysk, a kto jak kto, ale twórca Gwiezdnych Wojen miał wielki arsenał środków, który przyniósł mu miliony dolarów. Mowa oczywiście o uniwersum Star Wars.

Skromne wielkiego początki.

W 1993 studio zadebiutowało ze Star Wars: X-Wing. Z perspektywy pilota kultowej maszyny łowiliśmy złowieszcze TIE Fightery sił Imperatora Palpatine’a. Gra sprzedała się rewelacyjnie, co tylko zachęciło developerów do pracy nad następnym tytułem, który okazał się jeszcze lepszy. Tym razem stawaliśmy po odwrotnej stronie barykady i ku chwale Galaktycznego Imperium zestrzeliwaliśmy siły Rebelii. Dwa dzieła, wykonane w pikselach, powalały wielką jakością, jak też poziomem trudności, który nie raz i nie dwa sprawiał, że pojawiały się nam łzy na polikach.

W 1997 postanowiono niejako połączyć dwa tytuły i na rynku pojawiło się Star Wars: X-Wing vs. TIE Fighter, w którym mogliśmy wybierać stronę konfliktu. Te gry to absolutna klasyka gatunku i to właśnie one ugruntowały pozycje firmy Lucas jako dobrego gracza w biznesie rozrywki elektronicznej. Jednak w roku 1998 cała koncepcja została wywrócona do góry nogami i nasza gra stanowczo się do tego przyczyniła.

ONCE A REBEL, ALWAYS A REBEL

Druga połowa lat 90. to intensywny czas dla gier. Koniec dominacji Amigi, pojawienie się konsoli Sony PlayStation, Dreamcast od Segi, jak też wynalazek komputera domowego ze stacją dysków CD. Wierzcie mi albo nie, ale były czasy, kiedy był to największy możliwy bajer, na jaki mógł pozwolić sobie gracz. Ceny napędów osiągały zawrotne ceny, porównywalne do miesięcznych pensji.

Dzisiaj awangardą jest posiadanie PlayStation 4 czy Nintendo Switch, a wtedy to właśnie niepozorny napęd optyczny był największym rarytasem i przedmiotem lansu, jak też podnoszenia statusu społecznego wśród kolegów. Developerzy, widząc jakim zainteresowaniem cieszy się nowa technologia oraz dostrzegając jej możliwości, nie chcieli zostawać w tyle. Produkcje, które pierwotnie były planowane na dyskietki, przenosili na tłoczone płyty CD, które pojemnościowo były wtedy bardzo skromne.

Koronnym przykładem niech będzie omawiany Rogue Squadron, który ważył… 158 MB. Dzisiaj taką pojemność mają niektóre pliki muzyczne albo zgrane w słabej jakości filmiki z YouTube, wtedy jednak było z tym zupełnie inaczej. Nasz tytuł wyróżniał się jeszcze jednym „bogackim” i ekskluzywnym rozwiązaniem: działał na akceleratorze 3-D. Czasy pikseli poszły całkowicie w zapomnienie.

Nie z pikseli, nie wektorowa, wielka grafika komputerowa!

Fabuła produkcji prezentowała się następująco: jako Luke Skywalker dołączamy do elitarnych sił Rogue Squadron, którzy brali udział w kultowej bitwie o Yavin i są to zasadniczo najlepsi piloci w oddziałach Rebelii, którzy podejmują się najtrudniejszych możliwych zadań. Cel jest bardzo prosty – pokonać zmarszczonego, ale bardzo władczego, starszego Pana i jego mistrza, a naszego ojca, który po wydawanych dźwiękach sądząc, może mieć problemy z astmą. Jako „The Choosen One” bierzemy udział w misjach powietrznych na terenie całej galaktyki, wsiadając za stery kultowych X-Wingów, Y-Wingów, A-Wingów, a nawet… statków bitewnych z Naboo, które widzieliśmy w Star Wars: Episode I.

Firma była rok po premierze „Mrocznego Widma” i chciała lansować ten kasowy tytuł gdzie tylko się da, wiec nie ma co się zbytnio dziwić takiemu rozwiązaniu. W naszej przeprawie przez siły wroga mieliśmy przy sobie kompanów, walczących z nami w tej kultowej scenie bitwy powietrznej z „Nowej Nadziei”. Nawet w samym menu początkowym mogliśmy włączyć sobie opcję, w której Mark Hamill – aktor grający Luke’a Skywalkera w Klasycznej Trylogii opowiadał o pilotach i ich umiejętnościach, kreując w nas uczucie przynależności do teamu.

NO DOBRZE, ALE CO Z TĄ GRĄ?

Produkcja czerpała najlepsze wzorce ze swoich poprzedniczek, urozmaicając je i wypływając z nimi na o wiele głębszą wodę. Poziom trudności jest bardzo wysoki, a restartowanie misji od początku to chleb powszedni. Sama grafika wtedy była najlepszym możliwym rozwiązaniem, co tylko świadczy o wielkim kunszcie twórców i dostosowania do nowych czasów: animacje statków, wybuchy, strzały, wszystko znajdowało się w jak najlepszym porządku. Ponadto, nie musieliśmy od teraz przebywać wyłącznie w kokpicie, jak miało to miejsce w X-Wing oraz TIE Fighter. Teraz mogliśmy zmieniać perspektywę kamery, przełączać między pokazywaniem statku od przodu i od tyłu – ja wiem, że dzisiaj brzmi to banalnie, ale te prawie 20 lat temu budziło to skrajne emocje. Sterowanie w tak, wydawałoby się, rozbudowanej grze jest bardzo proste; strzałki plus przyciski myszy wystarczą, żeby przejść poziom, a te były bardzo różnorodne. Poprzez znane każdemu fanowi potyczki na Hoth i wizytacje w znanych miejscach, jak chociażby Tatooine, po nowe, całkowicie unikalne miejscówki, które nie są już kanoniczne, co tym bardziej zachęca do poznania wizji Gwiezdnych Wojen z czasów przed przejęciem licencji przez Walta Disneya.

Nie będziecie też narzekać na listę przeciwników – poprzez wspomniane przeze mnie TIE Fightery musimy nurkować naszym myśliwcem i rozprawiać się z monstrualnymi maszynami kroczącymi, takimi jak AT-AT czy AT-ST, które są ikoniczne dla każdego fana sagi. Rewelacyjną sprawą jest indywidualna taktyka, jaką musimy przybrać przy pokonywaniu każdego z przeciwników; w przypadku AT-ST zwykły ostrzał z broni może nie wystarczyć, więc trzeba użyć torped, których mamy ograniczoną ilość. Wszystko tam należało robić z głową, gdyż gra uwielbiała karcić za chociażby najmniejszy błąd.

Bój to jest nasz ostatni, krwawy skończy się trud, gdy związek nasz rebeliancki, ogarnie ludzki ród.

Rogue Squadron miało też przygotowaną pewną niespodziankę dla bardziej wymagających i hardcorowych graczy. Za każdą misję wykonaną poprawnie, prócz przejścia poziomu, można było dostać medal – dokładnie taki sam, jaki dostaje Luke i Han Solo pod koniec Episode IV. Problem jednak był taki, że trzeba było wykonać dany etap w najkrótszym, możliwym czasie. I Wy narzekacie na Dark Soulsy…

PODSUMOWANIE

Rogue Squadron to ślad wielkiej, technologicznej rewolucji. Niespotykana w tamtych czasach łatwość w posługiwaniu się grafiką 3-D, jak też stworzenie pełnej wyzwań gry, która oprócz bycia symulatorem lotów, jest także pozycjonowana jako „gra akcji”, wymagało dużej wprawy i pomyślunku ludzi z LucasArts. Dzisiaj tytuł może odstraszyć swoją brudną grafiką, wyglądającą jak wykonanie tych słynnych gier za 10 złotych z kiosków. Wtedy jednak to właśnie była definicja fotorealizmu, która dla późniejszych twórców była wzorcem.

Sama produkcja doczekała się swojej kontynuacji, jednak nie na PC. Rogue Squadron IIRogue Squadron III obecne były na konsoli Nintendo GameCube, która, żeby być szczerym, nigdy w Polsce nie cieszyła się dużą popularnością. Szkoda z rezygnacji z komputera, ale wtedy to właśnie sprzęt od Nintendo prezentował dużą jakość. Jednak wskutek przegranej technologicznej potentata z Japonii z XBOX oraz z PlayStation, firma przestała produkować GameCube, co mogło przełożyć się na fakt, że Rogue Squadron już nie miał swojej czwartej części…

Na tyle ode mnie dziś, kochani. Tradycyjnie zapraszam do lektury innych tekstów, wizyty na naszym Facebooku, YouTube i niech Moc będzie z wami. Do zobaczenia w przyszły wtorek.


Pamiętaj, aby przed zakupem zawsze sprawdzać cenę → Najniższe ceny gier znajdziesz na Ceneo.
Kupując za pośrednictwem naszego linku wspierasz rozwój naszego portalu, dziękujemy!


Dzięki, że doceniłeś nasz wkład i przeczytałeś ten wpis do końca! Jesteś częścią naszej społeczności i to od Ciebie zależą nasze dalsze kroki. Możesz nam pomóc:

  • zostawiając komentarz - wiele się nie napracujesz, a my dowiemy się na czym Ci zależy,
  • polub nasz fanpage na Facebooku, żebyś z łatwością otrzymywał informacje o naszej działalności,
  • daj znać znajomym - razem stworzymy wielką społeczność "Testerów Gier",
  • zasubskrybuj nasz kanał YouTube jeżeli chciałbyś, abyśmy publikowali więcej filmów.

Mateusz "Don Mateo" Wysokiński

A imię moje 40 i 4.... witam w mojej kuchni, nazywam się Don Mateo i będę waszym podróżnikiem w czasie, który z mroków historii przypomni najlepsze/najbardziej pamiętne/najgorsze gry w historii, w moim małym kąciku o nazwie ,,Retromaniak".Na ekranach waszych monitorów, będę też widniał jako felietonista, więc nie regulujcie odbiorników. Prywatnie, jestem wielkim fanem rocka i metalu, studiuję dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim.

One thought on “RETROMANIAK #15 – STAR WARS: ROGUE SQUADRON

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *